wtorek, 17 września 2013

Wyprawa w Tatry Słowackie





Pomysł na wyjazd zrodził się bardzo spontanicznie — wieczorem w przeddzień wyprawy. Wtedy to właśnie odebraliśmy telefon z zapytaniem od Filipa, zaprzyjaźnionego runners'a, czy nie wybralibyśmy się pobiegać po Tatrach Słowackich wraz z Adamem, jego wujkiem, pasjonatem bez pamięci zakochanym w górach. Filipie… Cóż to za pytanie?! Nie potrzebowaliśmy wiele czasu do zastanowienia! Odpowiedź brzmiała oczywiście: jedziemy!

Hmm… Niedziela spędzona w Tatrach, a do tego bardzo pozytywna prognoza pogody — gwarantująca dostarczenie dużych dawek witaminy D… zapowiadało się bardzo zachęcająco! Słowackie Tatry znaliśmy tylko z opowieści, więc nie mogliśmy się doczekać wyjazdu. Trasa miała być niespodzianką, wiedzieliśmy tylko, że nie będzie łatwo, a trasa będzie mieć długość około 20 km. Jeszcze tego samego wieczoru spakowaliśmy się na wycieczkę biegową. Przygotowaliśmy zestaw ubrań biegowych, uwzględniający anomalie pogodowe. Pamiętajcie, że to bardzo ważne, aby przygotować się na nieprzewidziane okoliczności. Lepiej mieć ze sobą coś ciepłego i nieprzemakalnego... Góry potrafią zaskoczyć! Nam w tym celu posłużyły bardzo lekkie techniczne kurtki firmy Salomon. Nie zabrakło również smakowitych sportowych batoników musli naszego autorstwa oraz przygotowanego specjalnie na tą okoliczność — energetycznego żelu na bazie syropu z agawy. Wszystko spakowaliśmy do plecaka firmy Salomon S-lab12 z wypełnionym po „brzegi” autorskim elektrolitowym napojem — bukłakiem. Ten i wiele innych, przydatnych receptur znajdziecie już niebawem na naszym blogu w zakładce: przepisy!
                                                        
Z racji tego, że wyjazd zaplanowany był wyjątkowo późno, bo dopiero na godzinę 8:00, bez pośpiechu zjedliśmy sprawdzone przed bardzo długimi wycieczkami biegowymi w górach, śniadanie. Jeśli jesteście amatorami owsianki, na pewno docenicie nasz przepis: klik! 
Przejazd trwał nieco ponad godzinę, ale okazał się bardzo przyjemny, obfitujący w takie widoki, jak ten na Babią Górę, czy też Orawskie Jezioro. Jechaliśmy dość długo jego brzegiem. Czas umilały również niesamowite opowieści Adama z jego różnorakich, ciekawych przygód jakie mu się przydarzyły podczas wędrówek po górach w Polsce, jak i za granicą. No i w końcu jesteśmy..!

Tam, gdzie kończy się asfaltowa szosa, zaczyna się nasza wycieczka biegowa! Dotarliśmy na parking pod Doliną Spaloną (1030 m n.p.m.). Szybka, aczkolwiek efektywna rozgrzewka i ruszyliśmy niebieskim szlakiem pnącym się nieprzerwanie przez 4 km, z przewyższeniem wynoszącym nieomal 900 m na szczyt Brestovej (1903 m n.p.m.). Szlak początkowo prowadził krętą ścieżką w iglastym lesie, po czym zamieniał się po około 500-set  metrach w wijącą się, bardzo krętą i suchą dróżkę, obrośniętą borówkami i brusznicą, którymi to bardzo chętnie częstowaliśmy się podczas biegu, tym samym uzupełniając sobie dietę w cenne antyoksydanty — jakże smakowite... <głaszcze się po brzuszku>!


Widok na krętą, "borówkową" ścieżkę






Tymczasem słońce zaczęło zerkać na nas z coraz to wyższej pozycji, a rosnącą temperaturę potęgował brak wiatru. Mimo to na naszych twarzach gościł uśmiech, gdyż naszym oczom zaczęły ukazywać się coraz to piękniejsze widoki! Po drodze mijaliśmy Słowaków i Polaków, którzy ze zdumieniem patrzyli na nas, uśmiechając się z niedowierzaniem. Pozdrawialiśmy się wzajemnie i brnęliśmy w górę raz za czas zajadając jagody, dopóki jeszcze nie było tak wysoko, więc mogliśmy korzystać z dobrodziejstw przyrody. Ponad 20-sto procentowe nachylenie dało nam się wszystkim we znaki. Na szczęście zatrzymaliśmy się na małej polanie, już na grani i zaczęliśmy wypytywać Adama, jakie szczyty mamy wokół.



Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Szlak troszeczkę złagodniał, biegło nam się bardzo przyjemnie, tak zwanym lekkim krokiem, patrząc przede wszystkim pod stopy. Droga, którą podążaliśmy, zmieniła swe ukształtowanie, pojawiły się ostre, wystające skały, które to wymuszały bieg o charakterze bardziej skipowym.

Po lewej: trzy żywieckie kozice: Adam, Kamil i Filip... A po prawej: Kama na tle wspaniałego szczytu Osobita (1687 m n.p.m.)


W drodze na Brestovą (1903 m n.p.m.)

W miarę upływu czasu bieg stawał się bardziej wymagający. Zaczęły pojawiać się pierwsze półki skalne. Na grani towarzyszył nam wiatr. Delikatnie muskając po policzkach, towarzyszył podczas zdobywania Brestovej (1903 m n.p.m.) — pozytywnie! Jeszcze kilometr… podbieg, zbieg, znowu podbieg i oto… szczyt! Po stumetrowym podbiegu byliśmy wyżej o ponad 20 m w pionie. Jakaż była nasza radość po wyczerpującej „wspinaczce” ścieżką o ponad 20sto procentowym nachyleniu, wiemy tylko my!

Ostatni podbieg na pierwszy z pięciu szczytów






Brestova (1903 m n.p.m.) została zdobyta w niecałą godzinę. Jak na wycieczkę biegową, mamy bardzo dobry czas. Na szczycie zrobiliśmy sobie kolejną przerwę, tym razem uraczyliśmy się bardzo energetycznymi batonikami. Zachwycając się niesamowitymi widokami, odpoczywamy w zadumie. Było mniej więcej tak, tylko ładniej :)


Było prawie tak ładnie, jak na zdjęciu... tylko trochę bardziej wiało :)




Kolejny punkt postoju zaplanowaliśmy na Salatińskim Wierchu (2048 m n.p.m.). Dystans dzielący te dwa szczyty, to około 1,5 km, a suma przewyższeń wynosi jakieś 260 m, z czego 73 m, to droga w dół, a ok. 187 m prowadzi w górę. Tutaj już nikt nie myślał o jagodach, całą uwagę należało bowiem skupić na bardzo stromych i wymagających techniki, zbiegach po skalistych zboczach podczas zbiegów i na stromych podbiegach. Nasza energia, którą  usilnie staraliśmy się generować, by sprostać trasie, nieco wytracała się przez podłoże, które stanowiły luźno zwięzłe kamienie. Raz za czas uruchamialiśmy zatem napęd "czterokończynowy", by się efektywniej poruszać. Wychodziło nam to z gorszym lub lepszym skutkiem, ale im bliżej szczytu, podbieg stawał się łagodniejszy, co pozwoliło na skuteczne usunięcie szkodliwych metabolitów wytworzonych podczas ostrego wejścia.

Po lewej Kamil, a po prawej w tle widok na zbieg z Brestovej, a w siodle Adam, Filip, Kama oraz część podbiegu o przewyższeniu 187 m...




Na Salatińskim Wierchu mieliśmy bardzo krótką przerwę, ponieważ dalsza część trasy zapowiadała się jeszcze ciekawiej: miała innych charakter... Do łagodnych na pewno nie należała!

Szczyt i ostry zbieg z Salatinu...


Tym razem do kolejnego przystanku dzielił nas dwa razy większy kilometraż, czyli 3 km z ogromną sumą przewyższeń rzędu 737 m . Najpierw ostry zbieg… Trasa stała się wąska, ciasna, niebezpieczna… brzmi groźnie? Nie wierzycie? Oto dowód:

Na zdjęciu Kama, prezentująca jedną z wielu technik, jakie nam przychodziły do głowy podczas przedzierania się przez grań :)
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.. oj, piękne to piekło!




Tutaj poniżej jeszcze kilka zdjęć, które choć troszkę dowodzą, że jeśli włożymy więcej wysiłku w to co robimy w życiu, to one odwdzięcza nam się z podwójną siłą, a satysfakcję otrzymamy w pakiecie!

Takie wysokie szczyty w około, a ja taka mała, heh... ;)




Po kilku minutach wspinaczki, balansowaniu po wąskiej, ostrej, skalistej grani, docieramy na Banikovską Przełęcz (Banikovske sedlo 2040 m n.p.m.).

"Na poprawę nastroju nie ma magicznych słów, są jedynie magiczne osobowości." Cogito Ergo Sum

Ku naszemu zdziwieniu, napotykamy tu wielu turystów, cieszących się świeżym górskim powietrzem. Plan się zmienił, odpoczynek został przesunięty na Banikov (2178 m n.p.m.), od której dzieliło nas jedynie 400 m… lecz przewyższenie okazało się powalające: 140 m w płaszczyźnie pionowej! Z myślą, że to już ostatni podbieg, jaki był zaplanowany na dzisiejszą wyprawę, Kamil pozwolił sobie na niesamowicie szybki wybieg na szczyt. Wysiłek opłacił się, bicie braw na szczycie zdecydowanie zaskoczyło go pozytywnie!

Widok zapierał dech w piersiach, co w połączeniu z tętnem oscylującym wokół 190 uderzeń/minutę, spowodowało nagłą produkcję endorfin!


Banikova (2178 m n.p.m.) i Kamil na szczycie


Dotarliśmy do najwyższego szczytu tej wyprawy, wszyscy cali  i zdrowi, choć troszkę poobijani. Przez chwilę wszyscy pogrążamy się w hipnotyzującej ciszy, jaka panowała na szczycie. Niebywałe, ale na wysokości 2178 m n.p.m. nie było nawet wiatru. W takich miejscach, człowiek uświadamia sobie, jak mały jest, jak niepozorny… Zarówno dla nas, jak i dla Filipa, był to najwyższy szczyt, na jakim przyszło nam stanąć i to jeszcze poskromiony podczas biegu, podwójna radość!
  



Czas ruszać! Zostało nam jeszcze około 7 km i pokonanie ponad 1100 m w pionie w dół! Ten odcinek okazał się jednym z najcięższych. Stromy zbieg okazał się sprawdzianem dla mięśni czworogłowych oraz stawów kolanowych. Na dodatek skończyły nam się napoje, a potok z którego planowaliśmy zaczerpnąć wody, był wyschnięty. Źródełko znaleźliśmy dopiero jakieś 3 km dalej, za to przyjemność z picia krystalicznie czystej górskiej wody źródlanej, była jeszcze większa!

Na parking dotarliśmy po około 5 godzinach bardzo przyjemnej wycieczki biegowej. Przebiegliśmy około 16 km, a suma przewyższeń wyniosła ponad 3000 m! Warto być spontanicznym dla takich chwil. Polecamy wycieczki po Tatrach od strony słowackiej: jest równie pięknie, a turystów mniej, niż od strony Zakopanego. 

Dziękujemy Adamowi i Filipowi, za tę niesamowicie aktywną niedzielę, a dla zainteresowanych podobną wyprawą udostępniamy profil trasy oraz krótki film! Enjoy!



























1 komentarz:

  1. Świetna wycieczka i te przewyższenia, sporo jak na tak krótkim dystansie. Mając możliwość, polecam wybrać się na Małą Fatrę, też jest co robić...

    OdpowiedzUsuń