piątek, 17 stycznia 2014

Poza szlakiem, czyli historia pewnej dziury





Są takie dni, że człowiek budzi się jeszcze przed świtem — o wiele za wcześnie, aby móc sobie bezpiecznie pohałasować w kuchni przygotowując kawę — a zanim zdąży otworzy szerzej oczy i pozwoli głowie odkleić się od poduszki — to już wie, że dziś musi zrobić coś dla siebie. Nie ma wyjścia. Po prostu musi odpocząć, nabrać dystansu, odetchnąć, pobyć ze sobą z dala od codziennej rutyny, obowiązków, zgiełku i pośpiechu dnia codziennego, pieska, co chce na spacer, niedojedzonego śniadania, bałaganu w szufladach, zakorkowanych skrzyżowań, czerwonych świateł, niedokończonych projektów, niepodlanej paprotki u babci… Znacie to? Pewnie tak... My nazywamy to taką... małą, niewinną ucieczką.

Każdy ma na nią własny sposób… Można urwać się z pracy, przynajmniej na trochę, zaszyć gdzieś poza zasięgiem wszędobylskiej i wszechwiedzącej sieci, urwać ze spotkania, przełożyć obowiązki, dentystę i wizytę u koleżanki… A później? Niektórzy dadzą się pochłonąć książce, inni założą słuchawki podpięte do grajka i ruszą przed siebie. Dorwą rower albo narty. A są i tacy, co po prostu ubiorą ulubione buty i wyjdą pobiegać. Najlepiej gdzieś daleko… z dala od zatłoczonych miejsc.

Tak, to właśnie taki dzień. Wystarcza jedno, niby obojętnie rzucone w eter zdanie i już zapinamy kurtki, szukamy skarpetek do pary, szykujemy mapy. W dodatku poranek zapowiada się obiecująco: bezchmurne niebo kusi błękitem, a przyjemny wietrzyk muska wierzchołki drzew. W dodatku od jakiegoś czasu uparcie chodzi za nami pomysł na wycieczkę pora urzeczywistnić plany i odszukać pewne miejsce, którego do tej pory jeszcze nie poznaliśmy osobiście, a jedynie z opowieści i kilku zdjęć w sieci.
 
Trasę, którą sobie wytyczamy, już nieco znamy — przynajmniej częściowo. A dokładniej… te odcinki, które prowadzą szlakami. Ale to nam nie przeszkadza. Zdarza nam się biegać w miejscach tak zarośniętych i dzikich, że to stało się naszą tradycją. 
Pakujemy się do samochodu i obieramy kierunek na Andrychów, a później odbijamy na Rzyki. Dojeżdżamy do miejsca w którym kończy się asfalt, parkujemy na poboczu, rozgrzewamy łydki i ruszamy, zanim ujemna temperatura da nam się we znaki. Biegnąc szeroką, wyboistą drogą mijamy wyciąg i bazę narciarską na Praciakach. Tutaj właśnie żegnamy się z cywilizowanym światem, ponieważ docieramy do miejsca w którym oto zaczynają się wspaniałe, rozległe, skrywające wiele tajemnic, beskidzkie lasy. O tej porze roku zazwyczaj brodzi się tutaj w śniegu sięgającym po kolana. Tym razem jedyne, co ma nam do zaoferowania zima, to lekko przyprószone kamienie, co nie oznacza, że jest łatwiej. Usiana nimi droga jest śliska, zdradliwa. 


Początkowo trzymamy się żółtego szlaku prowadzącego ostro pod górę w stronę niewielkiej przełęczy między Łamaną Skałą (929 m n.p.m.), drugim w kolejności najwyższym szczytem Beskidu Małego, a Smrekowicą (889 m n.p.m.). Nie zawsze udaje nam się trzymać tempo. Na bardziej stromych odcinkach zaczynamy się ześlizgiwać w dół, oszronione i gładkie kamienie, którymi usiany jest podbieg, skutecznie nas spowalniają i musimy miejscami przechodzić do marszu. Ot, północne zbocza.
Docieramy na grzbiet, gdzie już czeka na nas pyszniące się na niebie słońce i kierujemy szybszym krokiem na prawo, aż do rozstaju szlaków. I tutaj zaczyna się improwizacja, bo postanawiamy nieco zboczyć.
Decydujemy się na taki krok tylko i wyłącznie dlatego, że mamy ze sobą mapę i zegarki z GPS-em, które posiadają nieocenioną funkcję pozwalającą powrócić w miejsce startu. Jeśli nie czujecie się bezpiecznie w miejscach oddalonych od szlaku, nie próbujcie takich eksperymentów, bo mogą się one skończyć nieciekawie: rozbite nosy, bezsenne noce spędzone pod gołym niebem, odmrożone palce, nowa kurtka podarta przez sowy, grasujący niedźwiedź… Nigdy nie wiadomo, czego się można spodziewać nocą. Zwłaszcza, jeśli się ją spędza w lesie — samemu i nie do końca z własnej, nieprzymuszonej woli.

Ale my… Jak już sobie coś postanowimy, jakiś pomysł zaświta w tych nieokiełznanych głowach, to nie odpuszczamy. I tak właśnie było tym razem. Ruszamy na przełaj w dół południowym stokiem w stronę Pośredniego Gronia (734 m n.p.m.). Początkowo zbiegamy bardzo wąskim wąwozem, którym zapewne płynie strumień podczas ulewy lub w okresie roztopów. Jest ślisko, stromo i niezwykle pięknie. Stoki południowe zazwyczaj są cieplejsze i to daje się odczuć. Powietrze jest rześkie, ale przyjemne, a słońce rozgrzewa nieco zziębnięte dłonie. Jest też bardzo zielono, jak na tą porę roku, a to za sprawą iglaków, takich widłaki i świerki ugałęzione do samej ziemi i o charakterystycznej koronie w kształcie stożka.


Szybkimi szusami dobiegamy do szerokiej, leśnej drogi i kierujemy się w stronę Smrekowicy. Mijamy małą, dosyć dziwną kapliczkę (w środku pustą, a dookoła palika, na którym umocowała ją jakaś życzliwa dłoń wiją się mocno już sfatygowane, sztuczne kwiatki) i odbijamy w prawo. Brodząc po kolana w wilgotnych liściach lub przeskakując przez liczne wystajace, śliskie korzenie i powalone drzewa, udaje nam się w końcu przedrzeć do jakiejś leśnej drożyny. Według mapy jesteśmy właśnie na szerokiej ścieżce… Ciekawe! Być może kiedyś nią była... Ale to było dawno temu. Teraz tutaj sobie leżą kałuże, a co! To jednak nie powstrzymuje nas przed pokonywaniem kolejnych metrów w dół, aż w końcu docieramy do strumienia. Wtedy na naszych twarzach pojawia się uśmiech: już wiemy, że jesteśmy na właściwej drodze. Jeszcze tylko kilka minut i oto naszym oczom ukazuje się ten oto niezwykły widok…






To niezwykłe miejsce uchodzi za ewenement. Po raz pierwszy opisał ją Andrzej Komoniecki w kronice „Dziejopis Żywiecki” w 1704 roku tymi oto słowami:

 „W Ślemieńskim zaś Państwie w Pośrednim Groniu w Hali Siwcowej nad wsią Lasem jest skała wielka, co przed nią wierzchem woda idzie, a pod nią dziura jest, w którą może sto statku wegnać i w niej tam sposobnie stanąć; będąc w skale obszerno, jak jaskinia jaka z natury uczyniona”.
A więc oto i ona dziura — czyli największa grota erozyjna w polskich Karpatach. No i mały, towarzyszący jej wiernie towarzysz: strumień.




Ale to nie jedyny cel naszej wyprawy. Drugim jest… No właśnie. Biegnąc jeszcze kilkanaście metrów w dół wąską, zarośniętą ścieżką wzdłuż niezwykle malowniczego potoku Dusica...



...aż docieramy do wodospadu. To niezwykłej urody, największy naturalny wodospad w Beskidzie Małym o wysokości 5 m. A prezentuje się tak... 
. 
 
Oczywiście nie namawiamy nikogo na żadne wagary! Nigdy! Ani troszeczkę! Przecież nie wolno... Ale pamiętajcie, że wystarczy odrobina szaleństwa i inwencji, aby zwykły dzień zamienić w przygodę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz